Był ciepły, leniwy letni wieczór. Pomimo późnej pory, cienie kładły się nisko po ziemi, nadal było czuć gorączkę letnich promieni słońca. Od jakiegoś czasu brakowało mi czegoś, sam nie wiedziałem czego konkretnie. Postanowiłem, przejść się po granicach terenu watahy, by sprawdzićm, czy przypadkiem nie mamy jakiś nieproszonych gości.
Przespacerowałem się wzdłuż północnej i wschodniej granicy, tak jak się spodziewałem, czyli bez żadnych intruzów ani niepokojących zmian. Szedłem w ciszy, słyszałem tylko ptactwo i gdzie nigdzie drobne zwierzęta typu mysz czy królik. Gdy skończyłem obchód, księżyc był już wysoko na niebie i ochładzał, (a przynajmniej próbował) rozgrzaną ziemię dzienną sacharą. Kiedy już wracałem z patrolu czekało mnie do przejścia około pół terenu watahy, musiałem przejść między innymi przez płomykowy las. Będąc w tym borze, dowiedziałem się na własnej skórze, że jest tu o wiele chłodniej niż w innych częściach lasu. Wyglądało na to, że pędy nie tylko świecą nocą, ale też odpowiadają za termoregulację tego miejsca. Pomyślałem, że przyda mi się parę pędów do eliksirów bądź do zasuszenia na później. Pełen szczęścia z pędami w pysku ruszyłem przed siebie. Jedynym problemem był fakt, że nie widziałem na czym stawiam łapy, chwila nieuwagi i będę leżeć jak długi. Nie zdążyłem przejść trzystumetrów a już leżałem, odwróciłem się by zobaczyć o co się wywróciłem. A tam ku jakże wielkiemu mojemu zdziwieniu zobaczyłem jajo. Tak JAJO prawdopodobnie porzucone w środku lasu.
(oto jego wygląd, żaden opis nie mógłby wyraźić piękna tego jaja)
Odłożyłem zioła i zacząłem węszyć w poszukiwaniu jakiegokolwiek świeżego śladu rodzica tego oto zielono-czarnego jaja. Po godzinnych poszukiwaniach nie znalazłem nic, żadnych tropów co mogłoby mnie naprowadzić na jego rodzinę. Stwierdziłem, że nie mam innego wyjścia jak zaopiekować się małym stworzeniem, jakie się z niego wykluje. Jako szaman mogę odnieść z tego korzyści, a jako wilk jestem zdania, że każda istota zasługuje na życie, a w szczególności niewyklute młode. Żeby je przetransportować, włożyłem je na plecy, zabezpieczyłem skrzydłami, by nie spadło, wziąłem pędy drzew tego boru i ruszyłem w kierunku mej jaskini, myśląc o tym małym żyjątku, choć jajo samo w sobie małe nie było ( około 35 centymetrów wysokości). Z tym na plecach byłem widoczny z oddali w ciemnej nocy, gdyż jajo emanowało zieloną aurę, lekką, lecz w mroku z daleka widoczną.
Gdy przechodziłem nieopodal jaskini lazurowych kryształów, Alice nasza opiekunka, wybiegła mi na powitanie. Na jej twarzy natomiast malował się wyraz zdziwienia.
- Już się tłumaczę-powiedziałem, spokojnie wyprzedzając ją
-No ja myślę-z lekkim śmiechem wadera odpowiedziała.
C.D.N
< Alice?? jesteś gotowa?>