· 

Nieznany trop [Część #5]

Obudziły mnie promienie słońca, które wpadały do jaskini. Wtem poczułam ciepło na swoim karku, basior położył na mnie głowę. Obróciłam łbem w prawo i lewo, w poszukiwaniu Alvara, jak się okazało leżał on na basiorze, co wyglądało dość uroczo. Wstałam, delikatnie przesuwając Marstona, na co ten się obudził.

 

- Ooo, już ranek - rzucił na przywitanie.

- Tak, powinniśmy ruszać dalej - wróciłam do naszego celu podróży.

- Өглөөний цай уухгүй юу? - zapytał z oburzeniem Alvar, wstając z mojego towarzysza.

- Бид замын дагуух зүйлсийг иднэ - odpowiedziałam królikopodobnemu.

- Spytał czy mamy zamiar iść bez śniadania, odparłam mu ,że zjemy coś po drodze - przetłumaczyłam na bieżąco.

- Ooo i tutaj ma rację! - uśmiechnął się basior.

- Spokojnie, po drodze coś znajdziemy - powiedziałam na pocieszenie, szkoda było marnować czas na polowania. - Zapytam go czy zna drogę do swoich przyjaciół, jeśli tak to niech nas prowadzi - zdradziłam swój zamiar Marstonowi.

- Zgoda, oby znał... - zmartwił się.

-  Найзууд чинь хаана байгааг та мэдэх үү? Хэрэв тийм бол биднийг тэдэнд хүргэж өг. - spytałam licząc na pozytywną odpowiedź.

- Тийм ээ, энэ нь хоёр өдөр хол байх боло - rzekł sojusznik, przyglądając się bacznie, czy nadal będziemy chcieli wyruszyć.

- Powiedział ,że to dwa dni drogi stąd - spojrzałam na basiora, chciałam się upewnić, że nie zrezygnuje mimo to.

- Cóż... To nie marnujmy czasu, w drogę - uśmiechnął się, po czym spojrzał na Alvara.

 

On jakby wiedząc ,że się zgodziliśmy wzleciał w powietrze i zaczął kierować się na północ. Od razu zaczęliśmy podążać za nim . W między czasie podjęliśmy się rozmowy żeby nie iść w całkowitej ciszy.

 

- Hmm, w sumie to nie dużo o tobie wiem... Masz rodzinę? - spytałam basiora, aby czegoś się o nim dowiedzieć.

- Cóż... Moi rodzice... Oni są martwi, uratowali mi życie... - wydusił z siebie, widać ,że było to dla niego trudne. 

- Achh, rozumiem... Czyli nie masz zbyt kolorowo co? - zadałam pytanie retoryczne. - Ja też nie mam najlepszych relacji z rodziną szczerze mówiąc - wyznałam.

- Hmm myślałam ,że bogowie mają dosyć dużą rodzinę i silne więzi - spojrzał na mnie pytająco.

- Wiesz, to zależy. Moje więzi nie są silne, w zasadzie czasami mam naprawdę tego dość... - jakoś dobrze mi się z nim rozmawiało, dlatego nie zaprzestałam rozwijania tego tematu.

-  A czego dokładnie masz dość? - widocznie chciał się upewnić ,że dobrze myśli.

- Bycia bogiem - stwierdziłam krótko i dość chłodno, ale uznałam ,że właśnie tak powinno to zabrzmieć.

- Myślałem ,że to fajne uczucie... Wiesz... Być bogiem, to jednak olbrzymia moc - widać było ,że nie do końca rozumiał moją postawę.

- Hah... No tak, to jest olbrzymia moc, ale i odpowiedzialność. Bycie bogiem bywa często nieustającym pasmem bólu i smutku... Niczym przekleństwo... - chciałam przybliżyć go do tego, czemu tak myślę.

- Wybacz, ale nie do końca rozumiem... Co takiego się stało, że tak uważasz? -  basior się zainteresował.

 

Lecz nie odpowiedziałam na te pytanie. Zaczęłam nasłuchiwać... Stanęłam i zaczęłam ruszać uszami, aby dobrze zlokalizować źródło dźwięku. Biorąc pod uwagę moje doświadczenie, mogłam stwierdzić ,że niedaleko nas znajdował się ranny łoś. Idealny na posiłek...

 

- Chodź za mną! - rzuciłam do basiora. - Wrócimy do tego kiedy indziej - dodałam.

- No dobrze - zgodził się i pobiegł za mną.

 

Wolper zauważając ,że skręciliśmy również skręcił. Wyglądało na to ,że spostrzegł naszą ofiarę, bo zaczął krążyć nad nią. Ja wraz z Marstonem powoli się skradaliśmy. Widać było ,że łoś jest po walce, albo z niedźwiedziem, albo z kilkoma wilkami. Był ciężko ranny, więc w zasadzie pomożemy mu... Bo i tak by umarł, wykrwawiając się i męcząc jeszcze dobre parę godzin. Pokazałam basiorowi ,że ma iść na lewo, a ja wtedy skierowałam się na prawo.

 

Ruszyliśmy jednocześnie z obu stron i powaliliśmy łosia. Wtem wgryzłam się w jego tchawicę i w krótką chwilę pozbawiłam go życia.  Chcieliśmy od razu zabrać się za jedzenie, ale wolper nam nie pozwolił. Wylądował przy łosiu i usiadł składając ukłony.

 

- Бурхад чамайг халамжилдаг байг. Сэтгэлээрээ Valhalla руу яваарай. Бидний амьдралыг золиосолж байгаа танд баярлалаа.  - po tych słowach, wstał i pozwolił nam kontynuować.

- Co to było? - zapytał basior, zdziwiony jego zachowaniem.

- Wiesz, u niego... W jego świecie, dziękuje się za posiłek. To była modlitwa - wytłumaczyłam mu. -  Niech bogowie mają cię w opiece. Niech twoja dusza trafi do Walhalli. Dziękujemy ,że poświęciłeś swoje życie, aby nas nakarmić - przetłumaczyłam mu, bo zauważyłam ,że był zaintrygowany jego słowami.

- Achh, teraz już rozumiem, to w sumie całkiem dobre ,że ma szacunek nawet do ofiar - przyznał Marston.

- Tak, trzeba mieć szacunek nawet i do swoich największych wrogów, nigdy nie wiadomo czy nie staną się w przyszłości naszymi przyjaciółmi - uśmiechnęłam się. - Ale oczywiście są wyjątki - dodałam.

- Oj tak są, całkiem sporo wyjątków... - miał kogoś na myśli, ale stwierdziłam ,że to nie najlepszy pomysł, aby o to pytać w tej chwili.

 

Po zjedzonym posiłku znowu ruszyliśmy w drogę. Szliśmy dobre parę godzin. Na szczęście dopisywała nam ładna pogoda, więc nie był to jakiś duży problem. Zatrzymaliśmy się jeszcze kilka razy przy wodopojach, aby się nie odwodnić za szybko, poza tym nie wiadomo kiedy przydarzy się następna okazja do posiłku, czy picia.

 

Po jakimś czasie, stanęliśmy na przeciwko góry. Alvar powiedział ,że musimy wspiąć się na sam szczyt, po czym dodał ,że on będzie już tam na nas czekał i ,że postara się znaleźć coś do jedzenia. Uznałam ,że to dobry pomysł. 

 

Zanim jednak zaczęliśmy wspinaczkę, postanowiłam nas lepiej przygotować, zerwałam gałęzie z płaczącej wierzby, która rosła niedaleko. Idealnie jej długie i elastyczne pędy nadawały się jako odpowiednik liny. Zawiązałam jeden koniec wokół talii Marstona, a drugi wokół swojej po czym mocno zacisnęłam, aby się trzymało. W ten sposób zostaliśmy do siebie przywiązani, dosłownie. 

 

- Musimy się asekurować, to będzie bardzo trudna wspinaczka - wyjaśniłam mu.

- Tak... Ale damy radę! - zaskoczył mnie entuzjazmem basior.

- No skoro tak mówisz, to przypuszczam, że tak - uśmiechnęłam się do niego.

 

I wtedy zaczęła się poważna przeprawa... Zaufałam basiorowi, że będzie ostrożny, bo jednak każde poślizgnięcie, albo upadek spowodowałby także i mój wypadek. Lina daje nas lepszą przyczepność i stabilność, bo jednak co osiem łap to nie cztery, ale i zarazem zwiększa ryzyko ,że któreś z nas może nie utrzymać nas obojga.

 

Postanowiłam się na tym nie skupiać, nie mogliśmy również rozmawiać, temperatura zmieniała się tak nagle, że każdy krok, czy oddech stawał się coraz trudniejszy do pokonania. Było coraz zimniej, coraz bardziej wiał wiatr, a ponadto powietrze stawało się coraz gęstsze, oraz coraz mniej znajdywało się w nim tlenu, co utrudniało nawet oddychanie. 

 

Nagle poślizgnęłam się i straciłam równowagę... Do tego stopnia ,że zawisłam pod jedną z półek... Czułam jak lina zaczyna zjeżdżać coraz niżej co znaczyło ,że pociągnęłam za sobą Marstona, jeśli on również się ześlizgnie spadniemy na sam dół... Nie dość ,że coś może nam się stać to jeszcze podróż od nowa będzie trzeba zaczynać... Wystraszyłam się jednak bardziej ,że coś stanie się jemu, niż jeżeli mnie, na całe szczęście, pęd nagle się zatrzymał i zaczął wjeżdżać do góry. Basior mnie wciągnął...

 

Kiedy tylko stanęłam na półce, od razu chciałam rzucić się mu na szyję, że nam, że jemu się udało, w końcu to nie było łatwe zadanie w tych warunkach i w takich nagłych okolicznościach. Jednak powstrzymałam się sądząc ,że to niestosowne.

 

- Dziękuję - podziękowałam mu, chociaż czułam ,że mogłam to wyrazić lepiej niż słowami.

- Cóż, nie ma za co... Musimy się asekurować - uśmiechnął się, może też liczył na coś więcej niż słowa? - Może teraz ty idź przodem - dodał.

- W porządku - odwzajemniłam uśmiech i tym razem to ja szłam przodem.

 

Po tym podróż poszła nam już znacznie szybciej i sprawniej, w końcu znaleźliśmy się na szczycie, wykończeni... Ale szczęśliwi ,że nam się udało. Naszym oczom ukazał się Alvar, czekający pod bramą, która była zamknięta na jakiś dziwny zamek. Podeszliśmy do niego przyglądając się bacznie zamkowi w drzwiach, coś trzeba było w nich wyryć tylko co. Kiedy zaczęłam się rozglądać, wolper wskazał napis na ziemi, który z resztą przeczytałam na głos.

 

Ямар ч амьтад байхгүй

Ямар ч хоригдол олсонгүй

Дэлхий дээр ямар ч мод намайг санадаггүй

 

- Hmm, to zagadka - odparłam spoglądając na basiora. - Ni zwierz związany,ni więzień w pętach, ni drzewo w ziemi mnie nie pamięta - przetłumaczyłam jej treść.

- Бид хариултыг олох хэрэгтэй ... Энд гарч ирсэн, гүйгч болно - wydukał z siebie królikopodobny.

- Alvar mówi, że musimy znaleźć odpowiedź, aby iść dalej, oraz ,że jest ona gdzieś tutaj. Szukaj pojedynczych run, na ziemi, ścianach i wszystkim co nas otacza, możliwe, że z rozsypanki ułożymy rozwiązanie, bo zgaduje ,że nie masz pomysłu na odpowiedź - przetłumaczyłam, oraz zdradziłam swój zamiar.

- Hmm, no nie mam fakt, w takim razie weźmy się za szukanie  - przyznał basior i zaczął się rozglądać. - Mam jedną! - dodał po chwili.

 

C.D.N.

 

<Marston? Jak tak, dasz radę z zagadką? XD>